Tomasz TORRES

Od zawsze miałem marzenie, że chcę być perkusistą

Z muzyką jest nierozerwalnie związany od urodzenia, szlifował swoje umiejętności w wieku kilkunastu lat pod okiem wybitnych artystów w USA, razem z Afromentalem wdarł się do show biznesu niczym koń trojański, za swój największy sukces uważa związek z żoną Pauliną, a jego głową zawładnął handpan. Poznajcie Tomasza Torresa.


– Zacznijmy od Twojego dzieciństwa. Wiemy, że nie miałeś takiej możliwości, aby muzyki nie było w twoim życiu. Od którego momentu wiedziałeś, że będzie to także pomysł na twoją drogę zawodową? Nie zawsze dzieci chcą iść w ślady rodziców. U ciebie tak jednak się stało.

– W moim przypadku było tak, że ja od samego początku bardzo chciałem grać. Czasami jak dostaję pytania, w którym momencie pojawiła się taka ochota, na zostanie muzykiem, to zawsze odpowiadam, że nie pamiętam. Wydaje mi się, że dorastałem już z tą myślą. Potwierdzeniem na to są zdjęcia z mojego archiwum rodzinnego. Miałem około pół roku, a już mnie ciągnęło za bębny. Mój tata grywał na festiwalach, więc bardzo chciałem robić to samo. Później jak byłem starszy, to rodzice pytali mnie co ja chcę robić i nigdy nie było z ich strony jakiegoś nacisku, że muszę iść w muzykę. Zawsze wychodziło to ode mnie, zawsze wiedziałem, że pójdę do szkoły muzycznej. Wiedziałem co chcę robić, że chcę grać na perkusji. O żadnym innym instrumencie właściwie nie myślałem. Śmieję się, że dzieci we wczesnym okresie mają różne pomysły, chcą być piłkarzem, strażakiem, policjantem, a ja po prostu od zawsze miałem marzenie, że chcę być perkusistą. Raz po drodze zdarzyło mi się, że bardzo podobało mi się jak panowie wywozili śmieci! Myślałem, że to musi być niezły czad, imponowało mi, że jadą na zewnątrz, trzymając się tych rurek. Perkusja jednak szybko wróciła i za tym tropem poszedłem. W moim domu było zawsze bardzo dużo muzyki, nie tylko z racji taty. Moja mama też jest muzykiem, choć nie czynnym zawodowo. Jej przygoda z instrumentem skończyła się na poziomie matury, potem studiowała muzykoterapię we Wrocławiu. Uczy jednak tańczyć. Muzyka obecna u mnie w domu była ambitna, to były nagrania z pogranicza latin jazz, kubańskich rzeczy, więc moja świadomość też się rozwijała w takim klimacie. Ja też w tę stronę poszedłem i lubię twórczość, w której jest jakaś głębia.


– Jak oceniasz okres swojej edukacji? Szkoła dużo ci dała?

– Jestem po szkole muzycznej w Bytomiu. Zawsze podkreślam to, że jestem dumnym Ślązakiem! Miałem w związku z tym przeszkolenie z muzyki klasycznej, trwające dwanaście lat, dyplom z perkusji. Moja przygoda z tym instrumentem miała jednak po drodze małe perturbacje, bo pierwszym zakrętem, na który wpadłem rozpędzony był egzamin do wspomnianej szkoły w Bytomiu. Dostałem wówczas pytanie na czym chciałbym grać. Odpowiedziałem oczywiście, że na perkusji. Nie było wtedy jednak takiej klasy, rodzicom powiedziano, że mam za małe rączki czy tam jakieś inne śmieszne wytłumaczenie i tak ostatecznie wylądowałem w klasie fortepianu. Tam dzielnie walczyłem przez cztery lata i dopiero po tym czasie mogłem przejść do klasy perkusji. Wydawało mi się, że wtedy usiądę za bębnami, tak jak zawsze marzyłem. Tu nastąpiło kolejne rozczarowanie, bo klasyczna perkusja, to nie jest cały zestaw perkusyjny, tylko sam werbel. Jak pani mnie za nim posadziła, to wróciłem do domu po pierwszej lekcji i powiedziałem tacie, że zostałem oszukany! I tak przez wiele lat w tej szkole można powiedzieć godziłem się z tą klasą perkusji. Potem dochodziły kolejne instrumenty perkusyjne klasyczne, czyli ksylofon, wibrafon, marimba, kotły, granie w orkiestrze symfonicznej. To było bardzo fajne doświadczenie z perspektywy lat. Niemniej na tamten moment to było totalnie nie to, co chciałem robić. Za każdym razem jak spotykaliśmy się z kolegami perkusistami i siadaliśmy za bębny w klasie perkusji, to po chwili przychodziła nauczycielka fortepianu i zawsze zadawała to samo pytanie „czy ty to masz zadane?”. Odpowiadałem, że nie, na co słyszałem, że mam przestań, bo ona nie może lekcji prowadzić. Na szczęście miałem mnóstwo wsparcia od rodziców i poznałem ludzi, dzięki którym mogłem rozwinąć moją grę na perkusji!


– Jak wygląda twoja relacja z tatą? To twój mentor? Pewnego rodzaju poprzeczka? Może największy krytyk albo motywator? Często omawiasz z nim, to co sam tworzysz i jak grasz? 

– To jest rewelacyjne pytanie, bo tak naprawdę mój tata był i jest wszystkim. Ta jego rola na przestrzeni lat się zmieniała. Oczywiście wszystkim zawsze się wydawało, że syn perkusisty i to jeszcze tak znanego oraz poważanego, to pewnie tata mnie uczył. Prawda jest taka, że ja z moim tatą nie spędzałem czasu na nauce perkusji, bo jak wiemy dobrze najtrudniej nam się uczyć od tych najbliższych, więc ja też jakoś nie walczyłem o to, tata też chyba nie do końca to czuł i jako takich lekcji mi nie dawał. W późniejszym czasie jak już graliśmy razem, to mogłem się od niego wiele nauczyć. Na początku ta świadomość, że mój tata jest marką w świecie muzycznym była dla mnie poprzeczką, do której chciałem dosięgnąć. Wiedziałem o tym, że w takich rodzinach, gdzie dziecko gra, a tata już jest na topie, to są pewnego rodzaju oczekiwania, ludzie spodziewają się od razu określonego poziomu. Miałem to z tyłu głowy, ale nie wyznaczało to moich wartości. Wiedziałem, że chcę to robić, a jak tak jest, to wkładasz w to wszystkie swoje siły, całą swoją energię i uwagę. Mnóstwo czasu poświęcałem graniu, to w naturalny sposób stawałem się coraz lepszy i lepszy. Choć nie pytałem nigdy ludzi, to myślę, że udało mi się tę poprzeczkę utrzymać. Na przestrzeni lat dużo się nauczyłem ze współpracy z tatą. I to też nie jest tak, jak niektórzy mogą sobie myśleć, że „o tutaj syn muzyka to pewnie tatuś wszystko załatwił żeby było łatwo”. Tak naprawdę tata nie załatwiał mi niczego u znajomych. Zawsze był zdania, że muszę na wszystko zasłużyć samemu. Ja dopiero na drugim roku studiów byłem na takim poziomie, żeby zasłużyć sobie na grę w jego kapeli. Gdyby było tak, jak ludzie myślą, to grałbym tam o wiele wcześniej. Od tamtej pory zagraliśmy mnóstwo koncertów, bo to był taki czas kiedy muzyka latynoska była bardzo popularna w Polsce. Czasami graliśmy po trzy, cztery koncerty dziennie i to była norma. W tym okresie nauczyłem się też od taty wiele w podejściu do pracy, przede wszystkim punktualności! Tata wyznaje taką zasadę, że punktualność jest wtedy, kiedy ktoś jest przed czasem. Koledzy, którzy byli ze mną na roku i grali z moim tatą, mają tak samo! Do dziś wspominają, że to szkoła Jose Torresa przyczyniła się do tego, że są punktualnymi ludźmi. Do dziś jak coś gram, albo nagrywa, to lubię tacie się pochwalić, chociaż teraz myślę, że jest kiepskim krytykiem! Na wszystko co podsyłam mówi, że jest super, a ja zawsze się zastanawiam czy tak faktycznie jest!


– Stosunkowo wcześnie w twoim życiu rozpoczęło się podróżowanie. W bardzo młodym wieku zaliczyłeś tournée po USA. Jesteś zadowolony, że tak się to potoczyło?

– Moje podróże do Stanów Zjednoczonych zaczęły się właściwie jak miałem 12 albo 13 lat. Polegało to na tym, że moja mama prowadziła na Śląsku Małą Akademię Jazzu. Zapraszała zawodowych muzyków do prowadzenia warsztatów z dziećmi z klas podstawowych, czasami nawet przedszkolnych. Jednym z tych gości był amerykański klarnecista Brad Terry, grał wtedy koncerty z Joachimem Menclem. Odwiedzili nas kiedyś w domu i tata powiedział, że gram na perkusji. Brad był zaciekawiony i pojechał ze mną do szkoły muzycznej, to była sobota. Nie odbywały się wtedy zajęcia, ale wtedy mogłem ćwiczyć. Pokazał mi wtedy na fortepianie skalę bluesową, na czym ona polega i zaczął grać każąc mi improwizować. Coś chyba we mnie odkrył, bo stwierdził, że super mi to idzie i zaproponował rodzicom, że zabierze mnie na Jazz Camp do USA, który organizował już od kilku lat. Wyjazd trwał dwa miesiące. Pojechało ze mną dwóch innych muzyków, Marcin z Nysy i Adam z Gorzowa. Wielki szacun dla moich rodziców, że nie bali się mnie puścić. Pamiętam, że przed rozpoczęciem zajęć były przesłuchania, żeby ocenić poziom uczestników. Byłem przekonany, że będę grać na wibrafonie, wchodzę do sali a tam perkusja! Trochę się zestresowałem, a jednocześnie ucieszyłem, że będę robić, to co lubię. Same zajęcia trwały trzy tygodnie. Przez drugi miesiąc zwiedzaliśmy USA. W kolejnym roku znowu pojechałem. Udało nam się zebrać taki skład, że zbudowała się z tego kapela. W kolejnych latach także jeździliśmy i oczywiście dalej zwiedzaliśmy Stany! Brad miał takiego starego campera. Nie wyglądał jakby był w stanie tyle przejechać, ale generalnie zwiedziliśmy nim całe USA dookoła! Jechaliśmy przed siebie cały czas, z mapą, bo nie było wtedy GPS-u. 


– Jak często bywasz na Kubie?

– Byłem tam cztery razy w swoim życiu. Jak widać nie tak często, jak można by się spodziewać. Raz, że jest to bardzo droga wyprawa. Jak już wydaje pieniądze na podróż, to chcę, żeby było super, a na Kubie nie wszystko takie jest. Za to moja mama jeździ dwa razy w roku z ekipą i uczą się tam tańca. Ona kocha tam przebywać. Nie byłem tam jeszcze z moją żoną, więc myślę, że jeszcze ten jeden ostatni raz odwiedzę ten kraj.


– Przechodząc do części twojego życia, z której jesteś najbardziej znany, to jak zaczęła się twoja przygoda z Afromentalem? Jakie były początki zespołu?

– Afromental to jest wielki kawałek mojego życia. W tym roku będziemy obchodzić już 19. rocznicę istnienia. Jeżeli ktoś chce więcej się o nas dowiedzieć, to jest nakręcony o nas dokument „Afromental więcej niż jedno zwierzę”. Można go obejrzeć na YouTube. Zaczęło się od tego, że Tomson i Łozo występowali w duecie i wymyślili nazwę Afromental. Wtedy działali z DJ-em, ale było to jednocześnie czas, w którym muzyka R&B była bardzo popularna w Polsce. Zadebiutował także zespół Sistars. To był mocny motor napędowy do dalszych działań. Powstał pomysł na grę z pełnym zespołem. Tak zaczęło się zbieranie ludzi brat wspomnianego DJ-a grał na basie, ten miał kolegę pianistę, Śniady akurat był ze mną na roku i z kolei polecił mnie. Zebraliśmy się i pamiętam nasze pierwsze spotkanie we Wrocławiu pod klubem Rura, którego już nie ma. Po krótkiej rozmowie wiedzieliśmy, że mamy wspólny flow, że interesuje nas podobna muzyka i patrzymy w tym samym kierunku. Zaczęliśmy od coverów jak to zwykle jest w nowych zespołach. Numerem, od którego rozpoczęła się nasza kariera był cover Vox-u czyli „Bananowy Song”, oczywiście w naszej, bardziej nowoczesnej, szalonej aranżacji. Następnie zgłaszaliśmy się na różne przeglądy i konkursy. Była taka zabawna sytuacja, że udało nam się wygrać przegląd w Olsztynie i z rozpędu zgłosiliśmy się na przegląd piosenki studenckiej w Krakowie. Na miejscu okazało się, że to nie do końca nasz klimat. Raczej chodziło tam o poezję śpiewaną, już po samym ubiorze widzieliśmy, że coś jest nie tak. Wszyscy byli eleganccy, my natomiast czapki, luźne spodnie, kolorowo. Oczywiście nic nie zdobyliśmy oprócz gromkich braw publiczności. Po czterech latach szukania, grania po małych klubach, dokładania do interesu, punktem zwrotnym, który nas wywindował był film „Kochaj i tańcz”. Nagle nasz zespół wjechał windą na samą górę z utworem, autorstwa Łukasza Targosza, zrobiony na potrzeby wspomnianego filmu. Był w zupełnie innym charakterze, niż to co graliśmy. Trochę niefortunnie, bo ludzie myśleli, że na scenie pojawił się nowy boys band, a my nim nie byliśmy. Nie można jednak ukryć, że była to furtka do rozpoznawalności, z której mogliśmy korzystać robiąc dalej swoje. Śmialiśmy się, że wjechaliśmy do show biznesu jak koń trojański. Myślę, że sporo osób się do nas przekonało. Teraz jesteśmy bandą 40-latków i dużo się zmieniło. Przeszliśmy wzloty i upadki i nadal się po 19 latach lubimy, znamy, szanujemy i myślę, że jest to niemały sukces.


– Czy był taki moment, w którym z powodu sławy straciliście głowę? O wielu zespołach krążą legendy w kontekście tego, jak bardzo zachłysnęły się swoją sławą. Afromental to grzeczna kapela, czy ma swoje za uszami? 

– Powiem tak, nam się zawsze wydawało, że nam sodówka nie odbije do głowy, bo mieliśmy zawsze duży dystans do siebie. Lubiliśmy się wydurniać i nie robiliśmy nigdy z siebie nie wiadomo jakich turbo gwiazd. Niemniej jak jest największy hajp, jak jesteś w piku popularności, masz ludzi pod hotelem, którzy za tobą gonią, próbują ci wejść do busa, jest duże pożądanie żebyśmy się pojawiali to ciężko, to opanować. Co tu dużo mówić, jesteśmy kapelą rockową. Raczej nie siadaliśmy z książeczką o 20.00 do łóżeczka. Lubiliśmy spędzać razem czas. Wiele za nami długich, nieprzespanych nocy, ale nie byliśmy też aferzystami. Nie wywracaliśmy hotelu do góry nogami. Oczywiście zdarzały się pojedyncze sytuacje, niefortunne rzeczy, które na nas spadały. Byliśmy bardzo imprezową ekipą i przez to inni do nas lgnęli, bo chcieli w tym uczestniczyć. Po koncertach sylwestrowych inni artyści przychodzili właśnie do naszej garderoby albo pokoju hotelowego. W efekcie, jak ktoś przypalił petem dywan, to my dostawaliśmy po głowie. Historii jest mnóstwo. Umówiliśmy się z chłopakami, że kiedyś może pozbieramy wszystkie wspomnienia i opiszemy w jakiejś książce, albo się komuś wyspowiadamy w wywiadzie. Niekoniecznie chcemy opowiadać teraz na tym etapie, ale myślę, że w swoim czasie korzystaliśmy z naszej popularności. Zarabialiśmy też dużo, jak na młodych chłopaków, więc nagle jak masz do czegoś dostęp, to zwykła ludzka ciekawość powoduje, że chcesz próbować. Mogę spokojnie powiedzieć, że jesteśmy rockmanami z krwi i kości!


– Jaka jest twoja rola w zespole? Jesteś tym odpowiedzialnym? Tym który rozkręca imprezy, a może rozbawia resztę?

– Myślę, że aktualnie jestem tym od pilnowania punktualności! Niektórzy z zespołu potrafili bardzo się spóźniać, nawet po dwie godziny! Po pewnym czasie ze Śniadym zarządziliśmy kary. Na początku było to chyba 50 zł za 15 minut, ale po pewnym czasie zauważyliśmy, że zarobki były dobre, a spóźnienia nie malały, to zmienialiśmy te proporcje. Doszliśmy chyba do 150 zł za 10 minut. Manager odliczał to potem od wypłaty przy rozliczaniu koncertu. Gdybym miał się porównać do Smerfów, to byłbym chyba Papą Smerfem! Chyba dalej nim trochę jestem. Mam takie podejście, że jak jest jakiś konflikt, to staram się być tą osobą, która wysłucha każdej ze stron i doprowadzi do tego, żeby się dogadały. Niemniej dodam, że każdy z nas był też klaunem! Ścigaliśmy się kto będzie większym!


– Kończąc temat zespołu chciałem dopytać o wasze najbliższe plany. Przed wami są jakieś ciekawe projekty?

– Przed nami nowa płyta. Będzie to już szósty album, do którego zabieramy się już od jakiegoś czasu. Jest to trochę w obecnych warunkach utrudnione, dlatego że Tomson i Baron są dość mocno zajęci programami. Ciężko czasami nam się zgrać, ale w tym roku mamy zamiar dokończyć, to co już zaczęliśmy. W ubiegłym roku nagraliśmy już sześć nowych utworów. Teraz pora na drugie tyle, a następnie czeka nas wyjazd do studia i sfinalizować temat. Teraz jeszcze czeka nas trochę rozmów i ustaleń, zresztą jak przy każdym krążku. Jesteśmy zespołem, który na przestrzeni lat bawił się gatunkami muzycznymi. Ostatnio przesłuchałem wszystkie nasze płyty po kolei. Na początku graliśmy lżej, potem romansowaliśmy z popkulturą, a następnie było już nieco cięższe brzmienie. Ostatnia nasza płyta „5” była pierwszą w pomniejszonym składzie – bez Wojtka Łozowskiego i Grzesia Dziamki. To było dla nas nowe rozdanie. Teraz znowu musimy wybrać stronę, w którą chcemy pójść. Muszę podkreślić, że zespół ma się dobrze, żyje, nie kończy działalności. Mniej jest nas teraz w przestrzeni publicznej, ale nasza muzyka nie jest mainstreamowym pokarmem. Nie grają jej w radiu i przez to można odnieść błędne wrażenie. Chcemy to zmienić w świadomości słuchaczy.


– Dużo razy poruszyliśmy temat show biznesu. Jak bardzo twoje życie publiczne miesza się z tym prywatnym? Pytam też o to, jak odnajdujesz się w tym razem z Pauliną? Udział w programie Power Couple nie był przypadkowy?

– Powiem ci, że nam godzenie tych tematów przychodzi jakoś naturalnie. My lubimy się dzielić z naszymi fanami tym, co robimy. Pokazujemy dosyć dużo na swoich kontach społecznościowych. Prowadzimy na co dzień życie, które wydaje mi się, że może być inspiracją dla innych. Kochamy z Pauliną podróże. Za każdym razem jak gdzieś wyjeżdżamy, to kręcimy obszerne relacje, pokazujemy, które miejsca warto odwiedzić. Uważam, że to są rzeczy, z których my też często korzystamy od innych i tak chcemy działać. Zostało to zauważone, bo po programie Power Couple o którym wspomniałeś zgłosiła się do nas firma Travelist, która współpracuje z różnymi hotelami w Polsce i Europie. Dla nich nagraliśmy cały cykl o nazwie „Poznaj Polskę” na ich kanał. Kiedy panował COVID skupiliśmy się mocno na tym, kiedy odwoływali nam koncerty, to skorzystaliśmy z tego, że mamy czas aby poznać nasz kraj. Zjechaliśmy kilkanaście miast w Polsce kręcąc te wideo przewodniki. Robiliśmy to na zlecenie, ale normalnie i tak robimy to dla siebie. Teraz cały styczeń spędziliśmy w Tajlandii. Jak oglądam sobie relacje stamtąd po czasie, to myślę, że to jest naprawdę fajne, choć zrobienie tego kosztuje nas mnóstwo czasu. Gdzie jest jakaś granica, jeżeli chodzi o prywatność? Myślę, że każdy ma swoją. Są takie rzeczy, z którymi ja wolę zostać w domu i nie wszystkim się dzielę. Nie ma na to jednej recepty, bo to wszystko zależy od ludzi. My mamy o tyle łatwo, że jesteśmy bardzo podobni w postrzeganiu rzeczywistości. Chcemy zarażać ludzi optymistycznym podejściem do tego skomplikowanego życia.


– Jak byłeś dzieckiem, to miałem w domu rodziców związanych z muzyką i mogłeś z nimi to dzielić. Teraz masz partnerkę, która także ma taką pasję i sposób na siebie. Jesteś w jakiś sposób zaskoczony tym, że życie akurat postawiło taką osobę na twoje drodze?

– To jest dla mnie ogromne szczęście i ja jestem bardzo wdzięczny za to, że tak się to wszystko poukładało. Cieszę się, że mogę żyć z tego, co kocham robić. Nie muszę zmuszać się do pracy w jakiejś korporacji, która nie sprawiałaby mi radości. Jestem mega szczęściarzem. Myślę, że jest to kwestia tego, że poświęciłem mnóstwo czasu na muzykę. Teraz to chyba owocuje w dorosłym życiu. Do tego wszystkiego odnalezienie bratniej duszy, która też jest z tego świata jest na pewno wielkim ułatwieniem, bo jesteśmy ulepieni z tej samej gliny. Muzyka i sztuka w naszym domu jest wszechobecna i teraz kiedy ja odkryłem moją nową pasję jaką jest gra na handpanie, to cieszę się jeszcze bardziej bo możemy połączyć nasze światy. Wcześniej to było trochę tak, że ja byłem muzykiem, Paulina aktorką musicalową. Ona grała od wtorku do niedzieli w Teatrze Roma i właściwie nie było za bardzo wolnego. Każdy robił swoje, spotykaliśmy się w domu i wtedy mogliśmy opowiadać o naszym dniu, a teraz mamy więcej czasu dla siebie, do tego, aby razem coś tworzyć, a co za tym idzie podróżować oraz występować wspólnie. Dla mnie to jest absolutne spełnienie marzeń.


– Jeżeli miałbyś na ten moment wybrać jedną rzecz, z której jesteś najbardziej dumny w swoim życiu lub karierze, to co by to było?

– Niewątpliwie moim największym życiowym sukcesem jest odnalezienie mojej żony Pauliny. Ta miłość, którą dostaję i którą ja daję jest największym szczęściem. Wszystko inne wydaje się drugoplanowe, bo jednak to miłość i uczucie najbardziej mnie buduje. Z muzycznych sukcesów, to statuetka EMA MTV. To ta słynna statuetka z dyndającym znakiem MTV. Pamiętam ją z dzieciństwa jak jeszcze istniało MTV, które grało muzykę, to wszystkie światowe gwiazdy trzymały właśnie taką statuetkę i dla mnie też ona jest ogromnym wyróżnieniem. Mam ją do dziś i na wielu starszych znajomych robi ona wrażenie. Drugi sukces, który wspominam z radością to koncert, gdzie miałem przyjemność zagrać u boku Bobby’ego Mcferrina. To jeden z najznakomitszych wokalistów jazzowych naszych czasów. Właśnie z zespołem Uli Dudziak graliśmy na festiwalu Solidarity of Arts w Gdańsku, który polegał na łączeniu różnych artystów z gwiazdami. Wtedy miałem okazję wystąpić obok Bobby’ego. Nie zapomnę tego do końca życia, bo on ma taką aurę, że w jego towarzystwie czujesz się jakby sam bóg przed tobą stał.


– Druga sprawa, to co z rzeczy, które robisz aktualnie sprawia ci największą frajdę?

– Powtarzam absolutnie od roku, że tym co mnie aktualnie najbardziej jara jest handpan. Tak rozwinęła się moja miłość do tego instrumentu, że mam ich już kilka sztuk. Cały czas szukam, cały czas staram się dzielić tą muzyką. Z dużych rockowych scen przerzucam się na mniejsze, kameralne koncerty solowe lub wspólnie z Pauliną. Ten instrument ma niesamowite właściwości brzmieniowe, które zachwycają innych. Staram się z tym teraz najbardziej wychodzić do ludzi. Na moim Instagramie zdecydowanie dominuje teraz handpan. Przy okazji perkusji rzadko udostępniałem z nią materiały, a z tym jest inaczej. Mam ogromną chęć grania dla ludzi i staram się występować w miejscach, gdzie jest potrzeba relaksu, chilloutu.


– Czy jest coś zupełnie nowego, co chciałbyś jeszcze zrobić w branży muzycznej? Niekoniecznie teraz, ale może z biegiem lat?

– Życie jest bardzo zaskakujące i tak jak handpan spadł na mnie jak grom z jasnego nieba, tak może być z czymś innym. Jeżeli chodzi o muzykę, to chcę w najbliższych latach rozwinąć swoją grę na tym instrumencie, tak żebym mógł grać i podróżować po różnych krajach, grać na tamtejszych festiwalach. Mam doświadczenie ogólnie festiwalowe, ale wszędzie występowałem jako członek zespołu. Tutaj jestem solowym artystą przy tym instrumencie i chciałbym więcej tej drogi poznać. Chciałbym zostawić po sobie jak najwięcej muzyki. Od długie czasu mam też mnóstwo zapytań o lekcje prywatne. Do pewnego momentu to nie była moja bajka. Czasem się na coś zgodziłem w ramach wyjątku. Było to spowodowane tym, że zawsze miałem dużo zajęć. Jest jednak tak, że chyba z wiekiem przychodzi to, że jak masz swoje doświadczenie, to może ono pomóc komuś innemu. Zacząłem myśleć na poważnie, aby się na to bardziej otwierać. Myślę, że w pierwszej kolejności będę zapraszać ludzi, którzy chcą rozpocząć przygodę z handpanem, bo jest to mi najbliższe i nie ukrywajmy łatwiejsze logistycznie.

Foto: Ania Mioduszewska,

 Bartek  ,,Szopix”Czerniachowski Michał Dzikowski