Sonia BOHOSIEWICZ

Można i trzeba cieszyć się życiem!

Jest kobietą niezwykłą, błyskotliwą, inteligentną, wyjątkową. Kobietą mnóstwa talentów. Uznaną aktorką teatralną, filmową, telewizyjną i kabaretową. Jedną z najpopularniejszych w kraju, docenianą przez młodsze i starsze pokolenia. Nieprzeciętnie uzdolnioną muzycznie piosenkarką. Spełnia się także jako autorka książek kulinarnych, czy feministka walcząca o równouprawnienie kobiet, a przy tym jest bardzo aktywna w mediach społecznościowych. Jej obecność na instagramie śledzi kilkaset tysięcy followersów.

Teatralni pasjonaci

Jak każdy zodiakalny Strzelec Sonia Bohosiewicz należy do żywiołu ognia – a to mówi samo za siebie! W jej towarzystwie słowo nuda po prostu nie istnieje. Jest szczera do bólu, zawsze mówi to co myśli i stale potrzebuje nowych wyzwań. W jej rodzinie nie brakowało artystycznych pasjonatów. Dziadek, choć był dentystą, prowadził w Makowie Podhalańskim prężnie działający teatr amatorski, a ciotka Ewa Sztolzman-Kolarczyk była aktorką Teatru Rapsodycznego w Krakowie. Pewnie dlatego od małego uwielbiała zabawy w teatr. Jaka sama wspomina już od dzieciństwa lubiła się wcielać w różne role. Na podwórku na swoim śląskim osiedlu w Żorach raz była Szarikiem z Rudego 102 lub Jankiem z Czterech Pancernych, później królową z jakiejś bajki. Do dziś uwielbia grać postacie zupełnie różne od siebie. Poradzi sobie z każdą rolą i z góry można zakładać, że główna rola w jej wykonaniu będzie brylantem, a te drugoplanowe, epizodyczne staną się perełkami.


Ormiańscy przodkowie

Choć Sonia Bohosiewicz jest Ślązaczką z krwi i kości, to w jej żyłach płynie po ojcu ormiańska krew i tu odkrywamy mało znaną historię rodzinnych dziejów z zamierzchłych czasów. - Rodzina Bohosiewicz to stara rodzina, która już od dawna mieszka w Polsce – snuje ze swadą swą szalenie ciekawą rodową sagę. - Przeniosła się do Polski już wieki temu, miała swoją chorągiew, walczyła pod Grunwaldem, a potem otrzymała indygenat, czyli uznanie szlachectwa przed polskim rządem (indygenat – uznanie obcego szlachectwa, nadanie zagranicznemu rodowi obywatelstwa i związanych z nim przywilejów w państwie uznającym. Historyczny odpowiednik naturalizacji – przyp.aut.). Wujek Andrzej wiernie spisał historię naszego rodu, a następnie wydał książkę, której rozeszły się dopiero 92 egzemplarze. No cóż, dziś są inne zainteresowania czytelnicze...


– Kraków zdobyty, Warszawa podbita!

– Nastoletnia Sonia jeszcze w Liceum Ogólnokształcacym im. Karola Miarki w Żorach uczęszczała na warsztaty teatralne Doroty Pomykały w studiu art-play, a w 2000 roku ukończyła Państwową Wyższą Szkołę Teatralną im. Ludwika Solskiego w Krakowie. Jeszcze przed dyplomem zagrała swoje pierwsze, niewielkie role w „Spisie cudzołożnic” Jerzego Stuhra oraz w dramacie „Bal błaznów”. Od roku 1998 występowała w Teatrze Starym w Krakowie, a potem także w Teatrze Słowackiego oraz w bardzo popularnym wówczas kabarecie Rafała Kmity. Sympatię publiczności i rozgłos zdobyła dzięki znakomicie ocenionej roli zmysłowej, praskiej fryzjerki, Hanki B. w głośnym filmie Łukasza Palkowskiego „Rezerwat”. Za tę rolę dostała pierwszą nagrodę dla najlepszej aktorki drugoplanowej podczas XXXII Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Istotną w rozwoju jej kariery była także rola w filmie Xawerego Żuławskiego „Wojna polsko-ruska”. Przy takich uzdolnieniach o Sonię Bohosiewicz musiał upomnieć się szeroki świat. Choć pod Wawelem miała już renomę bardzo utalentowanej i wszechstronnej aktorki oraz status wschodzącej gwiazdy młodego pokolenia, to jednak bez wahania zostawiła Kraków ruszając z ochotą na podbój Warszawy. Z czasem okazało się, że był to doskonały wybór. Aktorka zaczęła regularnie pokazywać się w telewizji – przede wszystkim w serialach. Sypały się interesujące propozycje filmowe, większe role proponowały stołeczne sceny, nie zapominał o Sonii kabaret, pamiętała estrada, równolegle rozwijała się kariera piosenkarki. Dziś dorobek artystyczny naszej bohaterki jest imponujący, co tym bardziej skłania do małej prowokacji.


– Pamięta pani co śpiewał Andrzej Sikorowski z zespołem „Pod Budą” - nie przenoście nam stolicy do Krakowa. Parafrazując zapytam, czy....

– Hm, pyta pan czy nie żałuję, że przeniosłam się z Krakowa do Warszawy? Nie, nie żałuję i nie sprawia mi kłopotu tak postawione pytanie – uśmiecha się szeroko Sonia Bohosiewicz. – W Teatrze Starym występowałam przez 10 sezonów, trochę występowałam też w Słowackim, ale wtedy upomniał się o mnie film. Zaczęli się mną interesować znani reżyserzy, którzy zobaczyli we mnie dużą wrażliwość, inteligencję, wygrałam kilka castingów, a role, które mi zaproponowano, nie pozwalały, by wciągnąć mnie w jakąkolwiek szufladę. Zaszufladkować. Uznałam, że Warszawa to dla mnie jedynie słuszne miejsce. Naturalnie wspominam z sympatią krakowskie czasy, lecz dziś Kraków jest już dla mnie nieco jak pożółkły liść. Owszem, spotykam się z przyjaciółmi z czasów studenckich, z przyjemnością wracam do Krakowa, lecz pokochałam Warszawę i dobrze się tutaj czuję.


– Jak widać – ze wzajemnością, bo dziś Sonia Bohosiewicz jest mistrzynią wielu znakomitych, artystycznych projektów. W dodatku jak podkreśla pani w wywiadach - jest pani wolna i niezależna.

– Tak, czuję się wolna w tym, co robię. Zaczęłam produkować swoje spektakle i koncerty, zaczęłam wydawać swoje książki. Nigdy nie dostałam żadnego dofinansowania z ministerstwa czy z miasta. Sama sobie finansuję swoje rzeczy. Mam własną, jednoosobową firmę, zatrudniam swoich muzyków. Nie czekam aż ktoś mnie obsadzi, tylko sama wymyślam projekty, które później robię.


– 10 sekretów o najsłynniejszej blondynce świata, ikonie seksu, gwieździe Holywood, która śpiewała prezydentowi Kennedy’emu Happy Birthday i prawdopodobnie była jego kochanką, też sama pani wymyśliła?

– To jest ciekawa historia, bo gdy zapragnęło mi się, by mieć swój koncert i zaczęłam szukać jakiegoś alibi dla tego mojego pomysłu, to Marylin Monroe mi się przyśniła, jak przyśniła się tablica Mendelejewowi (anegdota głosi, że tablica z pierwiastkami przyśniła się zmęczonemu pracą rosyjskiemu chemikowi w czasie drzemki – przyp. red.). Na początku myślałam, że to spotkanie na scenie będzie wypełnione jakimiś bon motami, jakimiś anegdotami dotyczacymi Marylin, ale gdy zaczęłam studować jej życie, przeszukiwać ją, przypatrywać się jej, zaprzyjaźniać się z nią, to tak z książki na książkę, z dokumentu na dokument, z wywiadu na wywiad Marylin coraz bardziej ukazywała mi się z innej strony niż ją znamy. To była zupełnie inna osoba od tej, jaką mamy w oczach. I z tych półprzymkniętych powiek z idealnie wyrysowaną czarną kreską nagle zaczął wyzierać dojmujący smutek. Na tym się najbardziej skupiłam, na jej sile, feminizmie, ale również na jej bardzo trudnym życiu.


– Życiu trudnym i w dramatyczny sposób zakończonym.

– Oczywiście nie wszystko pada ze sceny, nie mówię wszystkiego, bo nie sposób wszystkiego opowiedzieć o Marylin, ale rzeczywiście po spektaklu przychodzą do mnie ludzie i mówią, że nie zdawali sobie sprawy, że jej życie tak wyglądało.


– W tym „raju na ziemi” była bardzo samotną, słodką i głupiutką blondynką. Taką ją wykreowali i sprzedali światu producenci z Holywood.

– Myślę, że Marylin zapłaciła najwyższą cenę uzależnienia, niewiarygodnej samotności, nieszczęścia za życie w świecie, który był wtedy jeszcze bardzo mocno męskim światem. Po prostu wszyscy ją użyli jak tylko można było i od każdej strony. A była to niewiarygodnie silna kobieta.która musiała lawirować w tym męskim świecie. Ewenementem na skalę światową było wówczas to, że założyła własną firmę producencką – Marilyn Monroe Production. To było niesamowite. Tak, wielu rzeczy jednak o niej nie wiemy...


– Przedstawienie o Marylin zawiera silne akcenty jazzowe. Skąd u pani taka fascynacja jazzem?

– Zacznę od tego, że śpiewam od zawsze. Już w czasie studiów wystapiłam w koncercie piosenek Agnieszki Osieckiej na festiwalu piosenki aktorskiej we Wrocławiu, czy w koncercie w hołdzie dla Ewy Demarczyk w Opolu. Prawdziwym przełomem był jednak dopiero mój udział w filmie „Excentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy”. Na planie „Excentryków” spotkałam Wojtka Karolaka, który był tam konsultantem. Po zakończeniu zdjęć dostałam od niego propozycję: „Sonia, przyjeżdżaj na festiwal jazzowy do Zakopanego”. Spytałam - „Wojtusiu, proszę, nie wydurniaj się, przyjeżdżaj jako kto?” – a on na to. - „Jak to jako kto, jako wokalistka!”. - „Nie pier...” - odparłam trochę przeklinając, na co on znowu swoje - „nie wkur... mnie, tylko zaczynamy”. Śmiać mi się chce, jak sobie przypominam ten gorący dialog, ale proszę, by przy pewnych słowach, które wtedy padły koniecznie ukazło się „piiii” z kropkami.


– A potem ta przygoda potoczyła się dalej, a miłość do jazzu trwa do dziś. Karolak, Wojtek Mazolewski, Leszek Możdżer, Duduś Matuszkiewicz, Jan Ptaszyn-Wróblewski – to tylko niektórzy z największych polskich jazzmanów, z którymi miała pani przyjemność występować.

– Marzyłam, by mieć swój własny recital, który połączy sztukę aktorską z jazzem. I wtedy wpadła mi do głowy Marilyn. Ona połączyła film i muzykę, jazz i tamte czasy i dwie aktorki. Jazzu wciąż się uczę, bo jazz to jedna wielka improwizacja. Wchodząc na scenę wydaje się, że frunę w nieznane. Aktorstwo splata się z muzyką. Nie rozumiem, dlaczego w naszych głowach mamy zakodowane, że jazz jest tylko dla wybranych. Nic bardziej mylnego. Dla mnie jazz to wolność w śpiewaniu. Początkowo podeszłam do jazzu na palcach, ale szybko poczułam, że to są absolutnie moje buty i uwielbiam być w tym świecie.


– Podkreśla pani, że najbardziej lubi grać postacie zupełnie od siebie różne. Dlatego „Domówka”, którą pani stworzyła, do której napisała scenariusz i sama ją wyreżyserowała jest zupełnym przeciwieństwo spektaklu o Marylin Monroe?

– Na tym polega aktorstwo, że dotykamy przeróżnych tematów. Dotykamy poważnych rzeczy, ale i dotykamy rzeczy śmiesznych, wzruszających.


– Publiczność uwielbia „Domówkę”, która jest muzodramą łączącą komedię ze stand-upem, śpiewem, improwizacją, skrzy się zabawnymi anegdotami i ma w repertuarze największe przeboje w historii polskiej piosenki.

– „Domówka” to jest taka moja osobista podróż do czasów mojego dzieciństwa, do czasów PRL-u. Jestem bardzo dumna z tego spektaklu, bo sama go napisałam, więc bardzo się cieszę, że to zadziałało scenicznie. Że rzeczywiscie ludzie się bawią, śmieją się. Przy komedii następuje bardzo szybka, natychmiastowa weryfikowalność, ponieważ wzruszające rzeczy zawsze przeżywamy wewnętrznie. Niezależnie od tego czy widz się wzruszył, czy nie, to spektakl się odbywa. Komedia, w której nie ma w odpowiednich miejscach śmiechu, no to to jest wtedy tragedia. Tak więc kiedy napisałam ten spektakl, kiedy go zagrałam po raz pierwszy i kiedy ludzie śmiali się w tych miejscach, w których wymyśliłam, że się mają śmiać, to poczułam niesamowicie wielką satysfakcję. Z ogromną przyjemnością gram „Domówkę” Zagrałam ten spektakl już pięćdziesiąt a może nawet siedemdziesiąt razy i jest to moja ogromna duma.


– Monodram jest trudną sztuką aktorską. Tym większe brawa, że monodram „Chodź ze mną do łóżka” w pani wykonaniu cieszy się ogromnym powodzeniem. Spektakl na podstawie tekstu Andrzeja M. Żaka, wyreżyserowany przez Adama Sajnuka.przez ponad dwa sezony gościł na deskach Teatru Polonia Krystyny Jandy, a rola za występ w monodramie przyniosła pani Różę Gali 2014 w kategorii „Teatr”.

– Ja akurat bardzo lubię monodram. I pamiętam, że wtedy, kiedy była premiera monodramu, a premiera była w teatrze Polonia, to przyszła do mnie absolutna królowa monodramu, Krystyna Janda. Przyszła do garderoby i zapytała: - „no i co? Jak się czujesz? Boisz się? Na co odparłam: „No nieee, Krysiu. Czego się mam bać? Ja wiem dokładnie co potrafię i bardzo się cieszę, że pokażę ten piękny spektakl”. A Krysia dalej z przekonaniem – „no a potem, jak zejdziesz ze sceny, to już nigdy nie będziesz chciała grać z kimś”. „Naprawdę”? - zapytałam jeszcze i teraz wiem, że rzeczywiście jest to ogromna przyjemność. Monodram to wyjątkowa forma, kiedy się wychodzi samemu na scenę. Wymagająca ogromnego skupienia i myślę, że nie wszyscy aktorzy są do tego predestynowani, ale ci, którzy ten talent mają, mają umiejętności i są do tego predestynowani, to kiedy wdepną w monodram, to nie chcą z niego wychodzić. I ze mną też tak się stało. Dlatego powstała Domówka, gdzie jestem sama na scenie, dlatego też koncert „10 sekretów Marylin Monroe”, gdzie wprawdzie mam ze sobą muzyków, ale to ja mam spotkanie z widzami.


– Piętnaście lat młodsza siostra Maja jest również aktorką. Już zdarzyło się, że występowałyście obok siebie. Będzie kontynuacja tych rodzinnych popisów?

– Teraz nie. Maja oddała się absolutnie swojej firmie, wychowaniu dzieci i wiem, że na razie nie wraca do aktorstwa. Ale też słyszałam, że przebąkuje o tym, że ma coraz większą na to ochotę.


– Byliśmy na szczycie przybytku Melpomeny, pora zejść z Parnasu na ziemię. „Leniwa żona” to napisana przez panią książka kucharska.

– Ach, ta książka, którą wydałam, to było po prostu pokłosie moich instagramowych spotkań z moimi dziewczynami, czyli między innymi z tymi 350-tysiącami followersującymi mnie w większości dziewczynami dziewczyn. A tytuł wziął się stąd, że w moim wypełnionym po brzegi kalendarzu znajduję lukę na wejście do kuchni i wtedy przeobrażam się w leniwą żonę, która w tym miejscu rządzi, a wszyscy jedzą mi z ręki.


– Tylko, że wcześniej pokazywała pani w mediach społecznościowych część swojego życia i często to były jakieś wypawy, wyjazdy.

– Ale z tego powodu, że pochodzę ze Śląska, to bardzo lubię gotować. I myślę, że wychodzi mi to smacznie, więc dziewczyny, kiedy zrobiłam już któryś raz jabłecznik albo jakiś tam sernik, to wypytywały mnie: - „ a powiedz dokładnie jak go robiłaś, a ile było tego czy tamtego, a po ilu godzinach, a w jakiej temperaturze... Zresztą dziewczyny same potem zaczęły mi przysyłać swoje przepisy. Swoje, które znają jeszcze od babć, albo cioć. Twierdziły, że to jest ciasto, które zawsze wyjdzie, że jest wyśmienite, jest już sprawdzone. Ja też je z nimi robiłam i w pewnym momencie pomyślałam sobie – trzeba to po prostu zamknąć w jedną książkę, która nie będzie taką moją książką, tylko książką nas wszystkich, ponieważ każdy jeden przepis jest opisany, że jest to sernik z Mokotowa, czy jest to ciasto babci Kasi, czy ciasto marchewkowe babci Stasi. To są wszystko rzeczy, które dotyczą wyłącznie słodkości, są moje, jednak w większości są to przepisy od dziewczyn.


– Książka mówi o delicjach, a co zaserwowałaby pani swoim gościom na obiad?

– Wybór mój? Co lubię gotować, co zaserwowałabym moim gościom? Ha, ha... No oczywiście skoro jestem Ślązaczką, to nie może być inaczej jak tylko rolada, kluski śląskie z sosem i modrą kapustą.


– Jest pani aktywną feministką, która walczy o równouprawnienie kobiet.

– Cieszę się, że kobiety dochodzą do władzy, niestety, jeszcze nie jest po równo, a bardzo byśmy chciały, kobiety, by było po równo. Nadal zarabiamy mnim trudniej nam się przebić. Dlatego trzeba o to walczyć, lecz nie tylko my, ale także chłopaki. To jest oczywiste, że są to zmiany, które muszą zaistnieć. To są zjawiska badane, ponazywane i opisane przez socjologów, jak zjawisko „szklanego sufitu”, czy „ruchomych schodów”. I o dziwo - nawet w bardzo sfeminizowanych środowiskach, typu pielęgniarki, kiedy pojawia się mężczyzna, to kobiety wybierają na kierownika mężczyznę. Wiec to nie jest tak, że my jesteśmy przez kogoś ciemiężone, tylko po prostu tak to wynika z historii. Był patriarchat, no i teraz trzeba się go po prostu powolutku pozbyć z głów, nie tylko męskich, także i z damskich.


– To trudny temat, chyba wciąż mało rozumiany, mało akceptowany w naszym społeczeństwie?

– Najważniejsze, że już zaczęła się dyskusja na ten temat. Każda taka cegiełka powoduje następny krok. Pomaga mi instagram. Jest to jedno z mediów, w którym mogę swobodnie o tym mówić i rzeczywiście to robię. Jeżeli nie będziemy w ogóle na ten temat rozmawiać, to się nigdy nic nie zmieni.


– Sporo dowiedzieliśmy się o aktorce i piosenkarce Soni Bohosiewicz, ale choć wiem, że bardzo pani chroni swoją prywatność, to jednak zapytam – jaka prywatnie jest Sonia Bohosiewicz. Co lubi czytać, jakiej muzyki słuchać, jaki sport ją resetutnje?

– Teraz na moim nocnym stoliku leży książka Mikołaja Marcela „Patoposłuszeństwo”. Jest to bardzo ciekawa rzecz, zresztą Mikołaj Marcel ma dużo takich publikacji, które dotyczą zmiany w systemie szkolnictwa, a jest to rzecz, która teraz najbardziej zaprząta moją uwagę, bo szkolnictwo wywróciło się w momencie Covidu i jak zobaczyłam w czym uczestniczą moje dzieci, to wiem, że wymaga to szybkiej, natychmiastowej zmiany. Muzyka – absolutnie jazz. Na co dzień w Warszawie wybieram po prostu pływanie, a że mieszkałam na Śląsku, a więc stosunkowo blisko gór, więc narty są najbliższe mojemu sercu.


– Synowie – 14-letni Teodor i trzy lata młodszy Leonard - mogą być dumni z takiej mamy, choć zapewne bycie mamą w natłoku tylu zajęć nie jest łatwe?

– Można i trzeba się cieszyć życiem. Stres jak w każdym zawodzie jest, ale nie przesłania mi radości życia. Chłopcy są cudowni, rozwijają się fantastycznie. To ogromny przywilej być mamą tak cudownych ludzi. Obaj są bardzo ciekawi świata, ale na razie nie chciałabym w ogóle mówić, w którą stronę pójdą. Nie chciałabym zaznaczać, czego się spodziewam. Najważniejsze, by mieli poczucie własnej wartości i aby uważali, by inni nie zgnietli jej w ich życiu.


– Dziękując za miłą rozmowę zapytam jeszcze o pani plany na przyszłość?

– Jestem teraz w produkcji serialu „Rodzina na maksa” kręconego dla telewizji Polsat. Spotkałam tam fantastycznych ludzi, jestem absolutnie zauroczona obsadą, reżyserką, produkcją i od długiego czasu mam wrażenie, że znalazłam jakąś swoję rzeczywiście artystyczną rodzinę.

Rozmawiał: Zbigniew CIEŃCIAŁA