Paweł DELĄG
Ważny jest talent, jakaś iskra
Z Pawłem Delągiem, aktorem, reżyserem, producentem filmowym, jednym z najpopularniejszych polskich aktorów, odtwórcą roli Marka Winicjusza w kinowej i telewizyjnej ekranizacji powieści Henryka Sienkiewicza Quo Vadis, rozmawia Mirosław Cichy.
– W mediach społecznościowych mnóstwo pana relacji z wakacyjnych podróży po Polsce. Preferuje pan rodzime wakacje?
– Latem mimo wszystko preferuję Polskę. Jest tu wiele pięknych miejsc, gdzie naprawdę można wypocząć i dobrze się zrelaksować. Ale kiedy już się robi chłodno, dla mnie to jest ciężki czas i nie do zniesienia. Wtedy szukam miejsca do którego po prostu można zwiać. Najczęściej na Wyspy Kanaryjskie. Odnoszę wrażenie, że im jestem starszy tym coraz gorzej znoszę jesienno-zimowo-wiosenną aurę. (śmiech)
– Coś w tym musi być, bo u mnie z tą aurą jest podobnie, a jesteśmy niemal w tym samym wieku (śmiech). Błogie lenistwo czy spędza pan ten czas aktywnie?
– Aktywnie. Wyzwaniem są dla mnie ostatnio obozy tenisowe i obozy konne. Spotkania z ludźmi, sport i trochę lokalnego kolorytu, poznawanie nowych miejsc, lokalnej kuchni. To jest to co lubię. Ale lubię też poleżeć na hamaku nad pięknym polskim jeziorem, poczytać książki czy trochę popisać. Tak to u mnie wygląda.
– Ale nie żałuje pan, że nie został sportowcem. Sport pana bardzo interesował, nawet zdawał pan na akademię Wychowania Fizycznego?
– Muszę przyznać, że sport jest cały czas obecny w moim życiu. Nie zawodowo, ale jest. Ostatnio odkryłem dla siebie tenis ziemny. Tyle czasu ile mogę poświęcam, żeby być aktywnym. Mój zawód wymaga ode mnie ciągłej sprawności. Poza tym kiedy się biega, skacze to odpoczywa głowa. Robi się z tego pewnego rodzaju medytacja. Do tego dobre towarzystwo i fajni ludzie z którymi można się spotkać, to jest bardzo dobry czas dla nas samych. Później to pomaga.
– Znajomość prawa też panu pomaga? Bo prawo też pan chciał studiować.
– To prawda, zdawałem na prawo, ale go nie ukończyłem. Jakoś mnie nie pociągnęło, chociaż teraz bardzo sobie cenię współpracę z prawnikami. Dobrze się jest „zaprzyjaźnić” z każdym dokumentem, który podpisuję i który ma charakter prawny. I właściwie dzisiaj tyle mam do czynienia z prawem.
– Na szczęście dla nas widzów, zdecydował się pan na aktorstwo. Ostatnio spełniał się pan zawodowo w Rosji. W Moskwie spędził pan ponad dekadę mając status gwiazdy. I nagle ten kraj zmienił się nieodwracalnie.
– Po 24 lutego 2022 roku nasze postawy wobec Rosji bardzo się zmieniły. Moja postawa się zradykalizowała. Wielu Europejczykom otwarły się oczy. Nie powiem tutaj nic oryginalnego, bo nie jestem specem od polityki wschodniej, ale Europa przez lata była ślepa, my byliśmy ślepi, wielu z nas lekceważyło to co się wydarzyło i w roku 2008 (wojna rosyjsko-gruzińska – przyp. red.), i w 2014 (inwazja Rosji na Krym – przyp. red.). Otrzeźwienie przyszło kiedy 4 mln uchodźców znalazło się w naszym kraju, a Rosjanie zaczęli bombardować ukraińskie miasta.
– Poznał pan Rosję przez te lata. Jacy są zwykli Rosjanie? Wierzą w propagandę Putina?
– Jest spora grupa ludzi świadomych, ale u mas cały czas mamy do czynienia z manipulacją, która trwa od wielu, wielu lat, jest powielana w masowej kulturze, w środkach masowego przekazu, przez Internet, w książkach, a nawet w serialach telewizyjnych. Musimy mieć świadomość, że ten przekaz, który jest kojarzony przez Rosjan jako element spoiwa budującego świadomość narodową, patriotyzm, jest oparty na propagandzie, która objawia się ksenofobią. Jeżeli słyszymy Putina który mówi, że nie ma kraju takiego jak Ukraina, że nie ma języka takiego jak ukraiński, że nie ma takiej kultury jak ukraińska, tylko to jest „mała Rosja”, to znajdujemy się w oparach absurdu. Czegoś chorego, czegoś, co potem prowadzi bezpośrednio do bombardowań miast w Ukrainie, do zohydzania tego narodu nazywając Ukraińców „ukrobanderowcami” albo „ukrofaszystami”, dając sobie w ten sposób prawo do zabijania, strzelania do cywilów, do niszczenia miast. Musimy patrzeć teraz na Rosjan przez pryzmat ich czynów, te czyny pokazują czym oni są. A czym oni są, możemy się dowiedzieć patrząc na trwającą od 1,5 roku wojnę.
– Bardzo mocno dotknęły pana te wydarzenia w Ukrainie. Złapał pan kamerę i nakręcił film dokumentalny „Wszystko będzie dobrze”.
– To jest dokument, opowiadający o losach matki i dwójki dzieci, które uciekały ze wschodniej Ukrainy przed rosyjskim bombardowaniem. Byłbym szczęśliwy gdyby ten film oglądali widzowie nie tylko w Europie, ale przede wszystkim Rosjanie. Chociaż zdaję sobie sprawę, że gdyby w Rosji ukazał się ten film to będą mówili, że „to propaganda”, ripostując, że „jak Ukraińcy bombardowali Donieck to co?” i tak dalej. Ale nie to jest istotne. Ważne na pewno jest to, że dobrze jest dać świadectwo takiemu momentowi w historii. Myślę, że dla większości z nas to był ogromny szok, że coś takiego wydarzyło się w Europie w XXI wieku, że Putin w ogóle zdecydował się na taki krok. Odpowiedzią była europejska solidarność. Europa powiedziała stanowcze „nie” wojnie, agresji rosyjskiej, niosąc pomoc Ukraińcom. Wierzę w to, że ta solidarność Europy jest w tej chwili niepodważalna. Także solidarność Polaków, którzy na to wszystko tak wspaniale zareagowali. To jest bardzo istotny głos społeczeństwa, które reaguje i mówi wyraźnie po której stronie się opowiada, że nie jest obojętne, nie jest zatomizowane i na tę ogromną zbrodnię odpowiada jednogłośnie „nie”. Jest coś takiego jak głos zbiorowości, która bardzo mocno komunikuje coś swoim politykom, czegoś bardzo mocno pragnie i to jest komunikat, nawet taki bardzo czysto pozawerbalny, który żąda pewnego rodzaju porządku, przywrócenia sprawiedliwości. Moim zdaniem nie ma tak naprawdę spraw, które by nas dzieliły, dzieliły społeczeństwo. Dzielą nas politycy. Duże grupy społeczne mają poczucie tego co jest dobre, sprawiedliwe. A wszystko zaczyna się od najprostszej rzeczy – od bezpieczeństwa mojej rodziny – finansowego, socjalnego, mówiąc kolokwialnie - żeby było co do garnka włożyć i za co dzieci wyedukować. Jest dobro wspólne które dotyczy nas wszystkich. Możemy budować dobrobyt w oparciu o jakieś uniwersalne prawdy, których nam szalenie brakuje w komunikacji społecznej, medialnej, w kulturze. Tego mi najbardziej brakuje i za tym najbardziej tęsknię. Bo potem takie społeczeństwo jest w stanie w zdrowy sposób reagować na tego typu zagrożenia jakie niesie za sobą faszyzm, rasizm, putinizm. A odnoszę wrażenie, że w obecnych czasach, nie tylko w Polsce, chociaż w Polsce jest to bardzo wyraźne, nie zależy ludziom na tym żeby budować tego typu wspólne wartości, tylko politykom zależy na tym żeby nas dzielić. To jest bardzo niebezpieczne dla społeczeństwa. Dzielenie na lepszych czy gorszych, na mniej czy bardziej patriotycznych jest po prostu absurdem. To jest najlepszy przepis na katastrofę.
– W kręceniu tego dokumentu asystował panu syn Mikołaj. Jak się sprawdził?
– Bardzo dobrze. Dla niego to była pewnego rodzaju przygoda. Dotknął w tym dokumencie czegoś prawdziwego. Dokument ma to do siebie, że jeżeli dostroimy się jako twórcy do naszych głównych bohaterów i pozwolimy im mówić, to oni nam w tym pozwolą uczestniczyć. Wtedy z tego wychodzi coś dobrego. Myślę, że dla Mikołaja to było bardzo mocne ale i bardzo dobre doświadczenie.
– I myśli pan, że będzie tą drogą podążał dalej?
– To było coś co chciał i czego spróbował. Teraz już na własną rękę stawia kroki, ukierunkowane bardziej na własny biznes.
– Coraz częściej angażuje się pan w różnego rodzaju ważne społecznie filmy. Ma pan też za sobą 30-minutowy film „Pani Basia”, który opowiada historię emerytowanej nauczycielki z Nowej Huty, która usłyszała od lekarzy straszną diagnozę – nowotwór płuc. Podejmuje pan bardzo trudne tematy.
– Jeżeli skupimy się na tym co w tym jest prawdziwe, to prawda jest raczej prosta do pokazania. Trzeba tylko być odpowiednio wrażliwym i znaleźć odpowiedni zapis, formę przekazu. A ja wierzę w to, że w momencie kiedy zaczynamy pracować nad jakimś tematem, to ta forma się znajdzie. Od tego jesteśmy my artyści - wyedukowani, wykształceni. Coś co chcę zakomunikować, na coś zwrócić uwagę traktuję jako swój obowiązek. Moim obowiązkiem jest dbać o nasze wspólne dobro. Co znaczy nasze wspólne dobro? Dobrem jest na przykład to w jakim środowisku żyjemy. Wiemy już, że środowisko które nas otacza nie jest takie zdrowe. Widzieliśmy co się stało z Odrą. Doszło tam do jednej z największych katastrof ekologicznych. Czy naprawdę Odra jest w tej chwili rzeką, która jest chroniona i na kim spoczywa obowiązek, aby zachować naturalny ekosystem znajdujący się w dorzeczu Odry? Śmiem wątpić, że ta katastrofa rezonowała tak jak powinna czy to w mediach publicznych, czy w kulturze. To jest jeden z wielkich tematów ekologicznych, który powinniśmy w tej chwili podnosić. Jesteśmy jednym z najbardziej zanieczyszczonych krajów w Europie, a nawet na świecie. Dlaczego w naszym kraju, w skutek zanieczyszczeń powietrza umiera rocznie ponad 48 tys. osób? Przy tym brakuje odpowiedniego wsparcia medycznego. Wszyscy wiemy ile trzeba czekać na wizytę u specjalistów. To są czasami lata. A o to powinniśmy dbać jak najbardziej. Taka świadomość społeczna, ekologiczna, powinna towarzyszyć nam od podstawówki. W każdej szkole powinny być lekcje ukierunkowane na środowisko, żeby od najmłodszych lat przygotować społeczeństwo na to, z jakimi problemami będą się zderzać. Mamy teraz szalejące pożary na południu Europy, które dotykają także Polaków, którzy muszą wracać często w sposób dramatyczny do kraju z wakacji. Bomby ekologiczne – czyli nielegalne składowiska trujących odpadów. Kwestia żywności, którą kupujemy – w jaki sposób jest ona produkowana, jak traktujemy zwierzęta hodowlane. To wszystko wpływa na nasze zdrowie, na to czy społeczeństwo jest zdrowe czy jest chore. Więc takie filmy są potrzebne i ważne. A to jaka jest reakcja widzów na ten krótkometrażowy film „Pani Basia”, jest swoistego rodzaju nagrodą dla mnie. Ludzie przyjmują, że ten film im coś im dał, coś zrobił. Uważam, że takich produkcji w obszarze filmu, telewizji powinno być jak najwięcej.
– Nie chciałby pan zrobić filmu o wspomnianej katastrofie ekologiczne na Odrze?
– Myślę, że Odra zasługuje tak naprawdę na jakiś serial. Gdybym miał możliwości finansowe np. „streamerów”, którzy chcieliby zainwestować środki w takie przedsięwzięcie, to bez wahania poświęciłbym większość mojego czasu na to, żeby takie tematy realizować.
– Tak jak temat o szabli w filmie dokumentalnym „Zrodzeni do szabli”?
– Też. Jak większość chłopców mojego pokolenia wyrosłem na prozie Henryka Sienkiewicza czy na filmach Jerzego Hoffmana. Z jednej strony jestem ogromnie wdzięczny tym twórcom, że zaszczepili we mnie pewnego rodzaju romantyzm historyczny. Zresztą moim zdaniem Polacy są romantyczni do szpiku kości. Nawet to, co się stało po wybuchu wojny w Ukrainie, kiedy fala uchodźców ruszyła do nas, pokazuje, że Polacy też zareagowali tak naprawdę bardzo romantycznie. Bardzo praktycznie ale romantycznie. I mnie zainteresowała taka fundamentalna sprawa dotycząca naszych przodków – na czym oni budowali wartości, kim byli rycerze, wojownicy, którzy mieli nie tylko poczucie obowiązku ale zwyczajnie „jaja” , aby stanąć na polu bitwy naprzeciw wrogów, z reguły w mniejszych proporcjach – jeden do dwóch, trzech, pięciu czy dziesięciu, bo w takich proporcjach najczęściej do tych bitew wojska polsko-litewskie stawały, szczególnie w XVII wieku, i wygrywały te bitwy. A takich wielkich zwycięstw w XVII wieku było wiele. Zadałem sobie pytanie co to byli za faceci, jaką drogą szli. Kiedy zacząłem studiować, rozmawiać z ekspertami, z rekonstruktorami polskiej szabli, dostrzegłem, że w pewien sposób jest to trochę zbieżne, w cudzysłowie, z kodeksem samurajów. Był pewien zasób wartości związanych z fundamentem kultury chrześcijańskiej, katolicyzmu, ale z głębokimi korzeniami feudalnego rycerstwa, połączonego z takim poczuciem republikańskiej odpowiedzialności za losy Rzeczypospolitej. I czym były w ich rozumieniu wolność i braterstwo, czym była męskość i wreszcie czym była droga do szabli. Stąd „Zrodzeni do szabli”. Chciałem, żeby oni przestali być tylko „Kmicicami” czy „Zagłobami” sięgającymi do kielicha, czy odważnymi, ale cukierkowymi „Panami Wołodyjowskimi”, tylko mężczyznami z krwi i kości, którzy mieli poczucie godności, dumy, szacunku, odpowiedzialności i poczucie wolności. Oczywiście film jest w pewien sposób wyidealizowanym, czy też wydestylowanym elementem czegoś istotnego co moim zdaniem w polskiej kulturze, w historii militarnej Polski jest. Kiedy popatrzymy na tradycję odradzającego się wojska polskiego za czasów kościuszkowskich, napoleońskich, czy to co przyświecało powstańcom w 1830 roku, w 1863 roku, wtedy kiedy formowały się oddziały wojska polskiego po 1918 roku, to one wszystkie były budowane na podobnym fundamencie. Oficerowie, podoficerowie, szeregowi Wojska Polskiego, szczególnie w okresie II wojny światowej dali temu świadectwo. Wojna obronna 1939 roku, Westerplatte, obrona Półwyspu Helskiego, obrona Warszawy, Monte Cassino, Armia Krajowa, Powstanie Warszawskie – moim zdaniem fundamentem tych postaw jest ten sam mit, element kultywowania pewnych wartości. Oficer polski, kawalerzysta przed 1939 roku, był liderem, który musiał świecić przykładem całemu oddziałowi i być najlepszym kawalerzystą, który najlepiej jeździł konno, najlepiej władał bronią, który brał odpowiedzialność za swoich podwładnych, który był wymagający, ale był z nimi na dobre i na złe.
– Wspomniał Pan Henryka Sienkiewicza, to sięgnę do jednej z pana wielkich ról, którą pan zagrał w ekranizacji powieści „Quo Vadis”. Wcielił się pan w postać Marka Winicjusza, a widzowie na pana punkcie oszaleli. Ale cena jaką pan za tę role zapłacił była wysoka.
– W pewien sposób tak. Sam film niósł za sobą olbrzymie oczekiwania. To był film Jerzego Kawalerowicza, na który on sam czekał ponad 20 lat. Wszyscy mieli w pamięci „Faraona” w jego reżyserii. Premiera „Quo Vadis” była związana z wejściem na ekrany „Gladiatora”. I wtedy pan Jerzy mówił, że robi film, który będzie się oglądało „dzisiaj” i który nawet za 20 lat się nie zestarzeje. Film został dobrze przyjęty przez publiczność…
– Nawet z tego co pamiętam bardzo dobrze.
– Tak, publiczność była zachwycona. Ale za to krytyka w tamtym czasie nie do końca ten film dobrze przyjęła, zarzucając produkcji, że jest między innymi w pewien sposób teatralny, że wnętrza wyglądają plastikowo. Moim zdaniem za surowo oceniono ten film. Ja się spotykam z bardzo pozytywnymi reakcjami. Do dziś się bardzo dobrze ogląda go w telewizji. Ludzie, którzy po wielu latach oglądają ten film mówią mi - to jest naprawdę bardzo dobre kino.
– To po tym filmie został pan w środowisku zaszufladkowany?
– Tak naprawdę to już wcześniej zostałem zaszufladkowany. Otwarcie tej szuflady nastąpiło w momencie kiedy wyjechałem z kraju i zacząłem grać w różnych językach – francuskim, rosyjskim, angielskim. Tutaj w Polsce nie taki typ mężczyzny był potrzebny. U nas bardzo dużo w tamtym czasie robiło się filmów polskiego niepokoju, takich zaangażowanych tu i teraz, filmów rozliczeniowych z dominującą szarą rzeczywistością i zwyczajnymi szarymi bohaterami nie bardzo się wyróżniającymi. Mało było filmów gatunkowych, akcyjnych. Teraz nastąpiła zmiana, teraz jest zapotrzebowanie na kryminały, horrory, romanse. Zdecydowanie ten wachlarz gatunkowy filmów i seriali się powiększył.
– Pokochała pana za to Francja, gdzie grał pan sporo. Początkiem był film „Les Femmes d’abord” („Kobiety na pierwszym miejscu”), to po nim rozsypał się worek z propozycjami zagrania kolejnych ról?
– Te role zdobywałem głównie dzięki castingom, na które się zgłaszałem. Myślę, że każdy rozsądny młody adept sztuki aktorskiej powinien myśleć o tym, że Polska to nie jest jedyny obszar, gdzie może rozwijać swoją karierę i dobrze być już teraz przygotowanym, aby ten rynek rozszerzyć. Przede wszystkim przyda się znajomość języków, to jest podstawa. A światowy rynek jest szeroki i poszukiwani są aktorzy, którzy trochę inaczej mówią, mają inną kulturę, a przez to są oryginalni, mogą dużo do produkcji wnieść. Proszę spojrzeć chociażby na wiele gwiazd na przykład ze Skandynawii, którzy w ostatnim czasie się pojawili w różnych produkcjach. To jest naturalna droga dla aktora, żeby być przygotowanym do pracy na rynku międzynarodowym. Ja tą drogą poszedłem i jestem bardzo usatysfakcjonowany tym co się wydarzyło. Zawsze oczywiście tego jest mało, bo aktor ma ciągłą potrzebę rozwijania się i grania jak najwięcej.
– Jest jakaś rola, którą pan by odrzucił, której by nie zagrał?
– Raczej nie, chociaż odrzuciłem propozycję zagrania drugoplanowej roli pedofila. Jakoś nie miałem ochoty na to, żeby się identyfikować czy próbować zrozumieć taką postać. Na pewno stanowczo też odrzucam filmy, które niosą za sobą jakiś czysty przekaz propagandowy promujący rasizm, faszyzm, uprzedzenia społeczne. Filmy czy seriale, które niosą za sobą jakiś pozytywny przekaz czy dają rozrywkę – jak najbardziej tak. Myślę, że dzisiaj trzeba świadomie wybierać produkcje w których się bierze udział i uważnie się przypatrywać jakie treści stoją za scenariuszem.
– A dystans ma pan do siebie duży?
– (śmiech) Wiem o czym pan mówi…
– …o postaci Jarosława Psikuty z kultowej komedii „Chłopaki nie płaczą” Olafa Lubaszenki…
– Mam do siebie dystans. Nie trzeba tego komentować, wystarczy, że ktoś sobie ten film i moją rolę zobaczy.
– To była dosyć wyrazista postać. Wszyscy pamiętają te kultowe sceny i zdania. Nie bał się pan, że to w jakimś stopniu będzie ciążyć panu na dalszej karierze?
– Wie pan, nigdy nie wiemy który film się stanie kultowym, a który nie. Dla mnie ważne jest żeby ludzie kojarzyli aktora z różnymi postaciami, które grał. Ważna jest różnorodność. Życzyłbym nam wszystkim żeby oczywiście powstawały filmy, które później będą miały taki wymiar kultowego. Dla mojego pokolenia na przykład to był „Rejs” Marka Piwowskiego. Rejs się bardzo dobrze przyjął. Proszę sobie przypomnieć też serial „Tygrysy Europy” Jerzego Gruzy, który ma już „długie wąsy”, ale także został bardzo dobrze przyjęty. Jest takim fajnym obrazkiem, taką pigułką, esencją końcówki lat 90-tych ubiegłego wieku. Bardzo się cieszę z takich produkcji, które są jakimś świadectwem konkretnego czasu.
– Gra pan w wielu krajach – między innymi oczywiście w Polsce, ale grał pan i w Rosji, i we Francji. Czego te kraje pana nauczyły?
– Nauczyły mnie tego, że treści uniwersalne, które dla nas są bardzo ważne, i dobrze zrealizowane sprzedadzą się wszędzie. Z uniwersalnym przekazem, który opiera się na bardzo prostych sprawach – na uczciwości artystycznej, na tym że to co robimy jest prawdziwe jak najlepiej wykonane, możemy trafić wszędzie. Przykładem jest chociażby ukraiński serial, który zrealizowaliśmy dwa lata temu, a jest teraz dystrybuowany w krajach Ameryki Południowej…
– …melodramat polsko-ukraińskiej produkcji pod tytułem „Kawa z kardamonem”?
– Dokładnie. I wie pan, że ten serial spotkał się tam z fantastycznym przyjęciem. Od Meksyku aż po Argentynę. I to jest fantastyczne, że kultura może być tak naprawdę krosowa, że robimy coś, nad czymś pracujemy tutaj, a potem ma to odbicie w różnych zakątkach naszej planety. To jest super.
– W swojej karierze pracował pan z wieloma reżyserami. Jak się pracuje z Davidem Baldą, najmłodszym reżyserem w historii kina, który miał zaledwie 18 lat, kiedy w 2019 roku zadebiutował filmem „Intruz”?
– Jesteśmy w trakcie realizacji jego nowego filmu, w którym gram, ale być może nasza przygoda zawodowa będzie trwała dłużej, bo naprawdę pracuje nam się razem bardzo dobrze. Przygotowuję na rynek polsko-czesko-słowacki film fabularny i właśnie chciałbym zaangażować do niego Davida. Na razie nie chcę jeszcze zdradzać wszystkich szczegółów, bo nasze rozmowy trwają, ale mam nadzieję, że wszystko uda się zrealizować.
– Czyli wiek nie przeszkadza w tworzeniu wielkich rzeczy?
– Wiadomo, że ważny jest talent, jakaś iskra. Dla mnie to jest fajne kiedy może się spotkać dwóch ludzi z dwóch różnych czasów, z różnym doświadczeniem życiowym i rozmawiać wspólnym językiem, szukać rozwiązań mogących pracować na naprawdę atrakcyjne kino.
- Dziękuję bardzo za rozmowę.
Foto: ze zbiorów Pawła Deląga