Piotr LISEK
Medal z dedykacją dla Lisicy
Przed halowymi mistrzostwami Europy w Stambule Piotr Lisek miał dylemat, czy do Turcji polecieć, a wrócił do kraju ze srebrnym medalem. Polak skoczył w zawodach 5.80 zajmując ex aequo drugie miejsce z Grekiem Emanuilem Karalisem. Triumfował Norweg Sondre Guttormsen. Był to piąty medal na zawodach rangi mistrzowskiej w hali – na sześć startów! - i dziesiąty w ogóle jeżeli chodzi o duże mistrzowskie imprezy na europejskim i światowym poziomie. - To moje szóste mistrzostwa Europy na hali. Z pięciu przywożę krążek. Cieszę się, że na halowych mistrzostwa Europy w Stambule udało się uzyskać najlepszy wynik w tym sezonie i zdobyć medal. Po treningach wiedziałem w jakiej jestem formie. To wszystko jest też zasługą moich bliskich i mojego trenera Marcina Szczepańskiego. Przekonał mnie by pojechać na te mistrzostwa i mocno wierzył, że uzyskam najlepszy rezultat w tym sezonie. Dziękuję, że mi tak licznie kibicujecie – radował się nasz medalista po ceremonii dekoracji, a medal zadedykował swojej malutkiej córeczce. - Odkąd mam dziecko, to każdy medal dedykuję swojej córce, aby moja Lila była ze mnie dumna, gdy będzie już świadoma tego, co osiągnąłem - podkreślił Polak.
Fajnie się ogląda skoki o tyczce, jednak jest to przecież szalenie niebezpieczny sport. Mówi pan w domu żonie o niebezpieczeństwach?
– Akurat nie muszę, bo Aleksandra sama uprawiała skok o tyczce, więc doskonale się orientuje w jej specyfice. Moim zdaniem każda dyscyplina jest naprawdę ciężka, choć faktycznie – każdą inną dyscyplinę, jeśli ktoś przyjdzie z zewnątrz, to coś tam w niej zrobi, natomiast skoczyć o tyczce raczej nie będzie umiał, więc to czyni tyczkę może nie tyle elitarną czy ekskluzywną dyscypliną, ile bardzo widowiskową.
– Tylko, że to wy, tyczkarze, jesteście praktycznie na każdym treningu czy zawodach na krawędzi?
– Zdaję sobie z tego sprawę, ale ja to lubię. Sprawia mi przyjemność skakanie o tyczce i żartując mógłbym ze śmiechem powiedzieć, że lubię nawet, gdy lecę głową w dół na zeskok. A już całkiem poważnie – to my, sportowcy jesteśmy trochę uzależnieni od jakiejś dawki adrenaliny. Nie tylko ja w skoku o tyczce, ale ogólnie w sporcie, czy też w życiu. I sobie dostarczamy jej. A ja, startujący w tej dyscyplinie powiedzmy ekstremalnej, to jeszcze bardziej potrzebuję tych agresywnych bodźców.
– Jak pan się nakręca przed startem? Co dodaje panu dodatkowej energii w trakcie zawodów?
– Na pewno są to kibice, oni dają mi tę moc, żeby walczyć, wygrywać. Oczywiście mobilizują mnie też koledzy ze skoczni, choć, co jest zapewne dość dziwne, my, tyczkarze, jesteśmy mega przyjacielsko do siebie nastawieni. A jeszcze większa „beka” jest taka, że przed każdą próbą mobilizujemy się wzaujemnie, krzyczymy do siebie - „dawaj, potrafisz, dasz radę” - i to jest naprawdę szczere. My kibicuejmy sobie, choć później stajesz na rozbiegu i już sam walczysz ze sobą. Jesteś tylko ty, poprzeczka i od ciebie jedynie zależy, czy ją pokonasz.
– Kamery po skoku uchwytują zwykle waszych trenerów siedzących na trybunach, którzy coś tam na migi wam przekazują.
– Bardzo ważny jest w tym momencie kontakt z trenerem. Ze względu na tumult, zgiełk, doping na stadionie nauczyliśmy się oczami i odpowiednim ułożeniem dłoni dawać sygnały, co trzeba skorygować, jak skoczyć, by było lepiej. Ja skacząc nie widzę siebie z boku, a trener to widzi. Jeden minimalny błąd i skok się nie udaje. Skok o tyczce jest jedną z nielicznych konkurencji, kiedy trener wykonuje robotę na zawodach. Zepsułeś skok – to pokazuje mi - „tutaj podszedłeś, to musisz odsunąć lub wskocz wyżej w tyczkę” - bo jest i taka komenda.