Silesia B&L

Marek KOŚCIKIEWICZ

Postawiłem wszystko na jedną kartę 

Rozmowa z Markiem Kościkiewiczem, muzykiem, kompozytorem, przedsiębiorcą, założycielem zespołu De Mono


– Na 35- lecie pracy twórczej nagrał Pan nową wersję „Statków na niebie”, ten tytuł stał się także motywem przewodnim trasy, na której świętuje Pan swój artystyczny jubileusz...

– Wybrałem utwór, który nie był naszym pierwszym przebojem, bo zaczęliśmy karierę od „Kochać inaczej”, potem dużą popularność zdobyło jeszcze kilka innych piosenek, ale - z tego co zauważyłem na koncertach - najbardziej rozpoznawanym utworem z płyty „Stop” są właśnie „Statki na niebie”, którego jestem też samodzielnym autorem. Pisałem teksty do wszystkich piosenek De Mono, natomiast jeśli chodzi o muzykę, to kompozycje na pierwszych dwóch płytach podpisywaliśmy zespołowo. Taka była decyzja, mimo że miałem nawet większy wkład to dzieliłem się muzyką z kolegami. Od płyty „Stop” już każdy podpisywał poszczególne utwory swoim nazwiskiem. Na tym albumie znalazło się dużo utworów, które dotarły do szerokiej publiczności, ale to „Statki na niebie” były najlepiej przyjęte. Chociaż gdyby popatrzeć na zestawienia różnych list przebojów, to one same torowały sobie drogę do słuchaczy, bez jakichś rankingów. 

– Tekst opowiada prawdziwą historię, która wydarzyła się te trzy dekady wstecz...

– Wszystkie moje teksty z tamtych lat są związane z jakimiś wydarzeniami, przeżyciami, z relacjami. Każda piosenka ma jakąś historię i wszystkie rzeczywiście były budowane na bazie doświadczeń życiowych. Nawet „Moje miasto nocą” - ona powstała w takim okresie, kiedy do auta wstawiało się takie specjalne „szuflady” na radio. To było zabawne, że wychodziło się z taką „walizką” z samochodu. Był to czas, gdy dużo samochodów kradziono, stąd chociażby te alarmy, które pojawiły się w tekście piosenki. „Kochać inaczej” była z kolei pierwszą piosenką w której poruszyłem temat częstych wyjazdów, częstego przebywania poza domem... Rozłąki, która powodowała, że relacje małżeńskie stawały się bardzo trudne. Bardzo dużo się wówczas działo, wizyty w domu nie były częste, praktycznie cały czas byliśmy w drodze. Jeździliśmy z koncertu na koncert, w czasach największej popularności graliśmy ich po 80 rocznie. 

– Oczywiście niektóre teksty były bardziej poetyckie, inne - bardziej wprost opisujące pewne relacje. A na przykład „Znów jesteś ze mną” pierwotnie powstała z myślą o historii mężczyzny, potem zamieniłem ją w opowieść kobiety, która ma jakieś swoje inne życie. „Statki na niebie” zainspirował nasz pobyt na sesji zdjęciowej nad morzem, jednak z osób pracujących wtedy z nami nosiła takie kapelusze, skojarzyłem to wszystko z historią malarską, platoniczną miłością... Wszystko działo się w oparciu o to co przeżywałem.


– Którą płytę De Mono darzy Pan szczególnym sentymentem, patrząc z perspektywy czasu?

– Wydaje mi się, że „Stop” właśnie, chociaż pierwsza płyta zawsze jest ważna dla każdego zespołu. „Kochać inaczej” stał się dla nas taką przepustką do życia estradowego, a zarazem była to płyta, na której uczyliśmy się wszystkiego. Wszystko było dla nas świeże i nowe. Nagrania, które robiliśmy w Izabelin Studio były dla nas pewną nowinką techniczną. Zawsze interesowałem się produkcją muzyczną, miałem też własny sprzęt i dużo na ten temat czytałem, ale w studiu uczyłem się praktycznie od nowa. To wszystko było fajnym, ciekawym przeżyciem - praca z wchodzącą wówczas technologią MIDI - plus taka ciekawość jak nasza muzyka zostanie odebrana. Nie mieliśmy żadnych obciążeń, ani zobowiązań. Potem, podczas pracy nad drugą płytą musieliśmy już pokazać, że ta pierwsza nie była przypadkiem. Zaprosiliśmy gości: śpiewał Staszek Soyka, była Kaśka Szczot, czyli Kayah. Grał jeszcze wtedy z nami Jacek Perkowski, który później przeszedł do T. Love. A płyta „Stop” powstała po kryzysie w szeregach zespołu. Pojechaliśmy na koncerty do Stanów, rozstaliśmy się na pół roku, w tym czasie przygotowywałem już nowe piosenki, pokazałem je kolegom i podjęliśmy decyzję, że wracamy w pierwotnym składzie. Dołączył też do nas mój przyjaciel Szymon Wysocki - świetny muzyk, który był odpowiedzialny za partie instrumentów klawiszowych i współpracował przy produkcji płyty.


– Debiutowaliście i odnosiliście pierwsze sukcesy w ciekawych czasach: upadek PRL-u, transformacja gospodarcza, szalejące piractwo fonograficzne. Odnaleźliście się w nowych realiach znakomicie.

„Piractwo” nam bardzo przeszkadzało, ale ta zgrzebność i atmosfera tamtych czasów niosły ze sobą także plusy. Panował olbrzymi głód muzyki. To były pierwsze lata, gdy zaczęliśmy przenosić na polski rynek pewne wzorce z muzyki anglosaskiej. Z drugiej strony - dużą popularnością cieszył się nasz rodzimy punk. Graliśmy wtedy zresztą na koncertach, na które przychodzili również punkowcy! Czyli trochę jak w przypadku The Police, którzy wykonywali przecież zupełnie inną muzykę niż punk, a początkowo występowali w typowo punkowych miejscach. Wtedy mieliśmy bardzo proste aranżacje, a na żywo nasze utwory brzmiały jeszcze bardziej rockowo, dynamicznie i ostro. Być może ten styl gry wynikał także z jakości ówczesnego sprzętu i naszych pewnych niedociągnięć w umiejętnościach czysto muzycznych. Przejście z PRL-u do wolnego rynku sprawiło, że wszystko mogliśmy robić sami. „Oh Yeah!” wydaliśmy już w Zic Zac-u - firmie fonograficznej, którą założyłem z paroma kolegami. Nie było jeszcze wówczas na rynku groźnych konkurentów w postaci fonograficznych potentatów z Zachodu. Było natomiast miejsce na działanie. Jeżeli ktoś miał ambicje, chęci do pracy i pomysł to odnosił sukces. Kiedy ukazała się pierwsza płyta, zaczęliśmy grać koncerty, pojawiły się pieniądze postawiłem wszystko na jedną kartę, poświęciłem się muzyce - zawodowi kompozytora i muzyka. 

– Zic Zac szybko stał się krajowym potentatem, miał szeroki katalog artystów. Czasem te wybory były, powiedzmy nieoczywiste: rapujący Kazik Staszewski, Elektryczne Gitary. Nie bał się Pan ryzyka?

– Nie, dlatego że jestem bardzo otwarty na muzykę, nie mam jednego ulubionego gatunku. Lubię po prostu dobrą muzykę, Jeżeli powstaje fajny kawałek, czy to jest reggae, pop, muzyka elektroniczna, czy dyskotekowa - wszędzie, w każdym gatunku można znaleźć perełki...

Wtedy - na początku lat dziewięćdziesiątych - publiczność była ciekawa nowych rzeczy. Oczywiście zdarzały się płyty, które nie odniosły sukcesu i nie działaliśmy też na zasadzie, że wydajemy wszystko co się rusza, ale jeżeli usłyszałem gdzieś coś interesującego, oryginalnego, to wówczas zapadała decyzja o podpisaniu umowy. Zawsze patrzyłem na osobowość wykonawcy, na to kim jest, już podczas rozmowy zwracałem uwagę na zachowanie takiego artysty, pod kątem tego, czy może odnieść sukces, czy warto w niego zainwestować. Gwiazdy - Anita Lipnicka, Kazik, Kayah czy Robert Janson - niosą taką aurę... Ciekawe osobowości, mające w sobie to coś. 


– Jeśli chodzi o słuchanie muzyki AD 2022: streaming czy płyty?

– Wszystkie możliwości. Mam swoje playlisty w Spotify. Korzystam z Apple Music. Ale posiadam też płyty winylowe i jeszcze masę kompaktów. Wszelkie źródła... Jeżdżąc samochodem słucham też często radia, stacji w których trochę więcej się mówi, na zmianę z muzyką. 


– Poznał Pan branżę muzyczną z różnych stron: jako muzyk, wykonawca, właściciel własnej firmy wydawniczej, dyrektor polskiego oddziału dużego koncernu fonograficznego, wydawca magazynu kulturalnego. Dlaczego - Pana zdaniem - przez ponad trzy dekady nie doczekaliśmy się w Polsce wykonawcy, który zrobiłby dużą, światową karierę?

– Z banalnych powodów. Po pierwsze: jesteśmy krajem, w którym mówimy w innym języku, więc przestawienie się na język angielski nie jest dla wszystkich oczywiste. Po drugie: w każdym kraju panuje ogromna konkurencja. Oczywiście to nie jest proste przełożenie, że osoba, która gdzieś w Stanach rewelacyjnie gra bluesa na ulicy od razu musi zrobić karierę. Tak to nie działa. Tam funkcjonuje środowisko, w którym dany muzyk rośnie, w którym się rozwija, od początku kariery musi też być pewna więź między nim i fanami. Dlatego zawsze uważałem, że jeśli ktoś rzeczywiście chciałby robić tam karierę - musiałby się przeprowadzić, mieszkać tam przez dłuższy czas, wyrobić sobie kontakty, pozycję, pokazać jakim jest człowiekiem, być w jakiś sposób aktualnym w stosunku do tego, co tam się dzieje. Oczywiście są wyjątki, jak w przypadku szwedzkich zespołów: ABBA, Ace of Base, czy Roxette, wielkie gwiazdy...  Łatwiej zrobić karierę wykonawcom z Francji: w wielu miejscach na świecie mówi się po francusku, są dawne kolonie. Czy nawet Włochom, którzy mają olbrzymie ilości rodaków rozsianych po całym świecie. Nie da się zrobić takiego ruchu, że nagle przynosimy jakiegoś polskiego wykonawcę, który ma zrobić karierę, zwłaszcza, ze ci artyści często wykonywali muzykę pochodzącą stamtąd. Może gdyby sięgali po utwory bardziej związane z naszym krajem... Muzyka etniczna byłaby interesująca. Tak jak twórczość bałkańska, czy afrykańska, która co jakiś czas potrafi zaistnieć szerzej. Upatrywałbym też szansy na rynku muzyki klubowej, muzyki techno, gdzie cały ten backrgound - przekaz, który artysta niesie z miejsca w którym się urodził i wychował - nie jest aż tak istotny. Mamy teraz przykłady zespołów rockowych, alternatywnych, które zaistniały na Zachodzie - Riverside na przykład - ale to jednak nisza. Mówiąc o zrobieniu dużej kariery myśli się zazwyczaj o takich artystach jak Madonna, Harry Styles, czy Miley Cyrus. Kariery światowe w muzyce mainstreamowej, w muzyce pop. Być może kiedyś coś takiego się wydarzy, ale.. musiałoby dopisać trochę szczęścia, trochę kontaktów... Wszystkiego na raz. Muzyka to jednak nie sport, gdzie mamy światowe, rozpoznawalne gwiazdy. Tam osiągnięcia mierzy się inaczej: ilością bramek, wygranych setów. To trochę inny świat. 


– Wracając jeszcze do „Statków na niebie”: w nowej wersji utworu jest Pan głównym wokalistą. Na jubileuszowych koncertach również przejmie Pan wokalne obowiązki, czy zaprosi gości?

– Pojawią się goście, na razie jednak - podczas tych kilku koncertów, które odbyły się w okresie wakacyjnym śpiewałem sam, z towarzyszeniem takich dwóch fajnych dziewczyn w chórkach. Ale mam pomysł, żeby na specjalne okazje zaprosić kogoś jeszcze. Chociaż... to jest bardziej koncert, który bardziej ma taką formułę spotkania z autorem. Dużo opowiadam o każdej piosence. Są koncerty, które gram w większym składzie, nawet dziewięcioosobowym, ale grałem też w kwartecie. Jeśli zdarzy się bardziej kameralna scena, wtedy może to być nawet trio. Nie ścigam się z oryginalnymi wykonaniami: ani Andrzeja (Krzywego - przyp. red.), ani Rafała Brzozowskiego, Antka Smykiewicza, Krzysztofa Cugowskiego, dla którego napisałem kiedyś „Demony wojny”, czy Artura Gadowskiego. Jest to przekrój piosenek mojego autorstwa, nie ograniczam setlisty do utworów De Mono. Mam również cztery piosenki premierowe plus nowa wersja „Statków na niebie”, do tego chcę nagrać jeszcze trzy nowe kompozycje. 35 - lecie, sięgam więc po osobiste, autorskie piosenki i jakby opowiadam je słuchaczom. 

– Pogodził się Pan już z wyrokiem sądu, zgodnie z którym utracił Pan prawo do występowania pod nazwą De Mono?

– Nie pogodziłem się, ponieważ uważam, że jest bardzo nieuczciwy, zły i krzywdzący. Jego uzasadnienie też było - kolokwialnie mówiąc - totalnie od czapy, nie wiem do końca o co w nim tak naprawdę chodziło sędziemu, który ogłosił wyrok. A z drugiej strony wiem, że należy teraz robić swoje i iść dalej. Mam pomysły na nowe piosenki i nowe materiały, nowe nagrania. Nie spodziewałem się takiego obrotu sprawy i bardzo mocno to wtedy przeżyłem. Wraca co jakiś czas ta historia, ale już coraz rzadziej. Mam też pełną świadomość tego, że byliśmy zespołem, który odnosił sukcesy, działo się wtedy tak wiele. Jesteśmy potrzebni ludziom, którzy mają sentyment do tamtych lat, mają wiele wspomnień z nami związanych. Spotykamy się z tą publicznością, mamy bardzo fajne przyjęcie. Ale mam też pełną świadomość czasu i miejsca. Jestem dumny z tego, że tak długo mogę działać na tej scenie muzycznej. 


– Metryka nie kłamie, ale absolutnie nie wygląda Pan na swój wiek. Gdzie tkwi sekret młodzieńczego wyglądu i życiowego wigoru?

– Staram się ćwiczyć, gram w tenisa, biegam... Prowadzę też higieniczny tryb życia: nie za dużo alkoholu, nie palę papierosów, odpowiednia dieta.

Poza tym cały czas komponuję dla wielu młodych wykonawców. Kontakt z trochę innym pokoleniem też ma znaczenie. Mam również młodszą partnerkę... Muszę zachować kondycję i dobrą formę. Staram się też nie zamartwiać zbytnio codziennymi problemami, tylko po prostu je rozwiązywać. To wszystko razem daje mi takie pozytywne spojrzenie na życie, spokój ducha...

Rozmawiał: Robert DŁUCIK